Leontinoj Leontinoj
4133
BLOG

Złota bieda

Leontinoj Leontinoj Społeczeństwo Obserwuj notkę 70

W złotym wieku historii naszego kraju do Polski zjeżdżali obywatele całej Europy; holenderscy rolnicy, niemieccy osadnicy, innowiercy, żydowscy kupcy i niepokorni naukowcy. Dziś też mamy ruch na granicy, tyle że w drugą stronę.

Jesteśmy w Unii już prawie jedenaście lat. Od dnia wstąpienia do Wspólnoty emigracja rozrosła się do kilkumilionowych rozmiarów, a dystans płacowy do średniej unijnej jest wciąż dwu lub trzykrotny. Podobny emigracyjny exodus, wydarzył się nad Wisłą po raz ostatni ponad  sto lat temu. Wtedy to, w następstwie drugiej rewolucji przemysłowej na Zachodzie i zapaści cywilizacyjnej zaborów, z polskich terenów wyemigrowało ponad trzy miliony ludzi. Nasi przodkowie nie jechali na wyspy, a raczej za ocean, cel jednak mieli ten sam; zapewnić godne życie dla siebie i swoich dzieci.

W integracji z Zachodem wielu z nas widziało przede wszystkim szansę na wzrost poziomu życia i doszlusowanie do unijnej średniej. Patrząc na te oczekiwania dziś, trudno oprzeć się wrażeniu, iż warunek wyrównania szans spełniony został tylko wobec części naszych rodaków, a mianowicie tych, którzy zdecydowali się wyemigrować na Zachód.

Z analiz przeprowadzanych przez ośrodki krajowe i europejskie wynika, że średni dochód Polaka w 2013 roku znajdował się ciągle poza pierwszą dwudziestką krajów UE. Jako że wszystkich państw jest dwadzieścia osiem, jesteśmy w najlepszym razie na początku szarego końca.

Warto przy tym pamiętać, że sytuująca nas na miejscach europejskiej biedy średnia krajowa jest osiągana jedynie przez nieco ponad trzydzieści procent pracujących Polaków. Pozostałe sześćdziesiąt znajduje się kilka szczebli niżej.

Naszą nędzną pozycję wymownie potwierdza zgromadzone nad Wisłą „bogactwo”. Zgodnie z raportem „Global Wealth Databook 2013“ wyprzedzamy ledwie kilka krajów typu Rumunia czy Bułgaria, a posiadany przez statystycznego Kowalskiego majątek jest cztery razy mniejszy, niż załamującego ręce Greka.

Słaba pozycja kapitałowo-płacowa przekłada się na niską siłę nabywczą nas jako konsumentów;  wyhamowany jest więc wewnętrzny popyt; to zaś ogranicza inwestycje bez których nie będzie wzrostu dochodu czyli płac;  koło racjonalnie się zamyka. Patrząc na Polaków w Unii z tej perspektywy, odtrąbiony przez prezydenta „złoty okres” zaczyna intensywnie rdzewieć.

Analizując nasze płace z pozycji  nakładu i efektywności pracy,  złota farba odpryskuje jeszcze mocniej. Według cyklicznych badań Eurostatu, Polacy od lat znajdują się w grupie najbardziej zapracowanych narodów.Statystyczny Zenek z Radomia wyrabia rocznie kilkaset godzin więcej niż Hans z Bochum, ale dostaje za to cztery razy mniejszą pensję. Oczywiście jest przy tym mniej wydajny, ale nawet odliczając blisko dwukrotnie wyższą wydajność Niemca (na którą często składają się różnice technologiczne i kapitałowe, nie zaś „pracowitość”), na czysto nasz krajan ciągle dostaje ponad dwa razy mniej pieniędzy.  Nie ma na świecie kalkulatora, który doliczyłby się tu znaku równości. Zenek więc, a razem z nim my wszyscy, jesteśmy mówiąc eufemistycznie, dudkani.

Dopełnieniem szaro-burego obrazu naszej sytuacji pracowniczo - płacowej jest wiek emerytalny, który  mamy osiągać trzy lata przed siedemdziesiątką. Przedłużająca się (jeszcze) średnia długość życia jest jedną z wskazywanych przyczyn wydłużania okresu pracy, ale jest tez inna, równie istotna, a mianowicie dzietność. Czyniąc długi wywód krótkim, podstawowy wpływ na dzietność w kraju mają niskie płace, które dodatkowo  potęgują emigracje; emigracja potęguje trudności demograficzne, a ich efektem jest konieczność wydłużania lat pracy.

Wydłużany okres aktywności zawodowej dodatkowo blokuje miejsca pracy dla młodych, jest więc kolejnym motywatorem do emigracji. W efekcie cały system wprowadzany jest samonapędzające się błędne koło, którego finałem może być bankructwo systemu emerytalnego w jego obecnym kształcie.

Pomimo relatywnie wysokiej dynamiki wzrostu naszego dochodu krajowego w ostatnim ćwierćwieczu, dystans do średniej unijnej nie zmniejsza się wydatnie. Wręcz przeciwnie, zarobki nad Wisłą utrzymują do płac z nad Loary i Renu ogromny dystans. Licząc wprost, po ośmiu latach bytności w klubie europejskim zarabialiśmy jedną trzecią średniej. Biorąc pod lupę parytet siły nabywczej było trochę lepiej, ale ciągle blisko dwa razy mniej. Biorąc pod uwagę dynamikę i długookresowe perspektywy naszego wzrostu, dojście do średniej unijnej może okazać się nieosiągalne nie tylko dla naszych dzieci ale i wnuków. Patrząc na sprawę chłodnym okiem, polskie płace lokują się dla przeciętnego Europejczyka gdzieś między drugim a trzecim światem.

Trzeci świat jest tu przywołany nie bez przyczyny, z zasady bowiem przewagą gospodarczych tuzów typu Bangladesz czy Kambodża jest tania siła robocza. Fundamentem jest więc konieczność utrzymywania niskiego poziomu płac, gdyż on i tylko on daje im przewagę konkurencyjną. Czegoś to nam nie mówi? Jeśli nie, to przyjrzyjmy się protestom naszych przewoźników przeciwko narzucanej im stawki minimalnej dla pracowników przejeżdżających przez Niemcy. Podkreślmy - minimalnej. Abstrahując od rzeczywistych intencji prawodawców niemieckich, skutkiem wprowadzenia takiego prawa może być bankructwo krajowego sektora przewozowego. Dogwizdać możemy sobie, że stanie się tak, gdyż poza niską pensją przewag nie mamy.

Droga dająca szansę na zmianę płacową jest więc wprost proporcjonalna do rozwoju naszej innowacyjności, zwiększenia przejrzystości przepisów i zmiany podejścia państwa do traktowania przedsiębiorców. Póki co jednak ruchu w temacie nie widać, czeka nas więc maraton.

Naturalną koleją rzeczy jest zatem szykowanie się przez kolejne roczniki do emigracji. Gotowość podjęcia pracy za granicą deklarowała w ubiegłym roku blisko jedna czwarta Polaków. W kampanii prezydenckiej często usłyszeć można argument o osiemdziesięciu procentach maturzystów, którzy nie widzą dla siebie przyszłości w Polsce. Spoglądając na realia „drugiej Irlandii”, trudno się temu dziwić. 

Istnieją co prawda prognozy, wedle których liczba Polaków zarabiających ponad osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych rocznie, przekroczy w przyszłym roku milion osób. Pozostaje jednak kilkanaście pozostałych pracujących milionów, którzy tego pułapu nie osiągną, a wśród nich zarabiający płacę minimalną  oraz  armia rodaków zatrudnionych na umowach śmieciowych. Jeśli dołożymy do tego dwa miliony Polaków budujących pomyślność Szkocji, Holandii i Niemiec, szybko okaże się że ze hasło złotego okresu dla Polaków jest równie koślawe, co krzesło dzierżone przez niedoszłego zamachowca na krakowskim wiecu.

Leontinoj
O mnie Leontinoj

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo